(Na zdjêciu autor opowiadania)
Odcinek 3. Upokorzenie.
Sta³em na przystanku autobusowym, w drodze do celu. Niedzielne, czerwcowe popo³udnie, pe³ne s³oñca i radosnej beztroski przepe³nia³o ca³e otoczenie. Spaceruj±ce rodziny, matki z wózkami, grupy dzieciaków, koz³uj±cych pi³kê, a w oddali md³y zapach dymi±cego siê grilla. Niewiarygodne, ¿ê tak szybko czas zlecia³, ale to ju¿ pierwszy weekend wakacji. Dziwne, ale przez moment czu³em siê jak dzieciak, uwolniony od szkolnej ³awy na dwa letnie miesi±ce. Przypomina³em sobie te lata, gdy tak by³o. ¯a³owa³em tego co stracone, ¿e wtedy ich nie wykorzysta³em na takie beztroskie zabawy. Teraz ju¿ doros³y, bogatszy o pewne do¶wiadczenia, mo¿e skromne, ale zawsze, zostawia³em na kilka godzin swoje obowi±zki i zmartwienia. Na tym przystanku. Po wej¶ciu do autobusu mia³a siê zacz±æ nowa przygoda. Jecha³em na miejsce, smakuj±c tê chwilê.
* * *
-Dawaj cieniasie. Spas³e¶ siê, bo obiadki siê jada, a potem fotel i pilot TV, co? - nie wierzy³em w³asnym uszom, nie wierzy³em, ¿e to mówi kolega i nie wierzy³em, ¿e mówi to do mnie. Nie odpowiedzia³em, bo co tu odpowiedzieæ, wiedzia³em, ¿e forma zosta³a w lesie, a ja powinieniem w domu siedzieæ, zamiast rwaæ siê do sportu. Co z tego, ¿e w zesz³ym roku by³o znakomicie, ale minê³o...9 miesiêcy, a ja tylko sztang± macha³em, spacerki do pracy i z powrotem, a poza tym...ciep³a herbatka, komputer... No to jak mia³a z tego urosn±æ forma sportowa? Wiedzia³em, gdzie tkwi³ b³±d. Musia³em go naprawiæ, ale tymczasem wypada³o skoñczyæ to, co zacz±³em.
-Nie potrafisz go zablokowaæ, nie skaczesz do pi³ki, co jest z tob±?
-Bo on siê rusza i wpycha...i...nie mogê...eh..bo...
-A ty, to co? Kruszynka? Nie potrafisz, wa¿ysz wiêcej przecie¿. Takie ch³opisko, a gra na dystans. Boisz siê pi³ki, czy co?
-S³uchajcie, sorry...¿e wam popsu³em ca³y weekend. Co¶ jest nie tak, jako¶ kiepsko siê czujê, ale dokoñczmy grê...
Co mia³em powiedzieæ, przecie¿ „mê¿czyznê poznaje siê nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak koñczy”. No wiêc „koñcz Wa¶æ, wstydu oszczêd¼”. Wyra¼nie nie sz³o, ani w sobotê, ani w niedzielê. Przynajmniej poczucie humoru mnie nie opuszcza³o. ¦miali siê ze mnie. I to tak z³o¶liwie, bo za plecami, gdy nie widzia³em...Ale widzia³em. Niestety. To musia³o ulec zmianie. „No to kochane pszczó³ki – pomy¶³a³em – dajcie mi czas, a jeszcze Wam poka¿ê!”.
Czeka³a mnie ciê¿ka praca, nic za darmo na tym ¶wiecie. Zrzucenie wagi to by³ pierwszy krok, ale okaza³ siê zbyt ma³y. Trzeba by³o dodaæ wiêcej zwinno¶ci, szybko¶ci, a do tego celu postanowi³em wykorzystaæ teren. Mój ukochany las, ¶piew ptaków, zapach zió³ i mojego potu. Mnóstwo trzeba by³o go wylaæ. Zacz±³em biegaæ. Ju¿ wcze¶niej próbowa³em, ale nieregularnie i zupe³nie bez walki. Ja, syn marsjañskiego miecza, urodzony pod rogami Barana, z gor±c± jak piekielny ogieñ krwi± w ¿y³ach...i ja nie walczê! Upad³em ju¿ tak nisko, ¿e ni¿ej siê nie da. Odbiæ siê od dna, a musia³em to zrobiæ jak najprêdzej. My¶la³em o tym stale, my¶la³em, gdy opuszcza³y mnie si³y, gdy oddech przypomina³ parowóz...Stopniowo i do przodu, regularnie, systematycznie. Lipcowe poranki, jak z piosenki Uriah Heep nape³nia³y mnie nadziej±. Sta³o siê, z³apa³em bakcyla i ju¿ wiedzia³em, ¿e nie zarzucê tego, byle tylko by³a pogoda. Podj±³em rêkawicê, nie przypuszcza³em jednak, ¿e bêdê walczyæ z sob± samym. Walka siê rozpoczê³a. Do boju!
(KONIEC.)
Autor: Marcin Matczak Zgierz 4 sierpnia 2010 r.
Rej. 115.3/rózne -13 / 05.08.2010 r.
ODCINKI : 1 oraz 2 mo¿na przeczytaæ w dziale „RÓ¬NE”.
Ostatnia aktualizacja : 11.08.2010 godz. 22:44
|