(Na zdjęciu od lewej Jan Włodarek (II m.), Przemysław Kwiatkowski (I m.) i Bogusław Krydziński (III m.). Sopot 1965r. Fot. Jan Rozmarynowski.

Przemysław Kwiatkowski to jeden z najwybitniejszych pionierów polskiej kulturystyki. Był kulturystą - piątym na mistrzostwach Europy w roku 1959, czterokrotnym zwycięzcą nieoficjalnych mistrzostw Polski w kulturystyce, w Sopocie (1963 - 1965 i 1969). Jednocześnie był bardzo wszechstronnym sportowcem; uprawiał wyczynowo podnoszenie ciężarów, lekką atletykę i szermierkę. W 1975 roku rozstał się z wyczynowym sportem; dalej jednak ćwiczył, ale już tylko rekreacyjnie. Jeździ na rowerze, pływa, regularnie ćwiczy na siłowni; jest w dobrej formie fizycznej, co należy podkreślić ze względu na jego sędziwy wiek. Od wielu już lat regularnie zimą jeździ w Alpach na nartach; w tym roku również.
Jego osiągnięcia, szczególnie w zakresie kulturystyki należy przypominać zwłaszcza współczesnej młodzieży jak przykład, że sport umiejętnie uprawiany przez całe życie gwarantuje dobrą sprawność fizyczną i zdrowie bez względu na wiek.
Z wielką satysfakcją przypominamy niżej rozmowę z Przemysławem Kwiatkowskim ze stycznia 2000 roku przeprowadzoną przez Mirka Prandotę.
Mamy zamiar przeprowadzić z Przemysławem kolejny wywiad w najbliższym czasie.
J.W. luty 2017 r.
Rozmowa z Przemysławem Kwiatkowskim – piątym kulturystą Europy w roku 1959
Mirosław Prandota: - W latach 60-tych był Pan czterokrotnym mistrzem Polski w kulturystyce. Jak ocenia Pan dzisiejszą kulturystykę i dzisiejszych mistrzów?
Przemysław Kwiatkowski: - No cóż, zmieniło się wiele, inny jest sprzęt, inne metody i techniki treningu, inne zasady konstruowania diety, inne pojęcie regeneracji i inna suplementacja. Na przykład nasze wspomaganie ograniczało się do kotleta schabowego, tatara, czasem multiwitaminy, podczas gdy dzisiejsi mistrzowie mają całą gamę witamin, wspaniałe odżywki, a niektórzy sięgają podobno nawet po hormony. Może nawet tylko z tego powodu, nie pokuszę się do porównywania tych dwóch tak różnych epok. Inne są możliwości, inne reguły i inna mentalność samych mistrzów...
- Nasuwa się w tym momencie pytanie, jak Pan i Pańscy koledzy zareagowalibyście, gdyby w tamtych latach był równie szeroki dostęp do środków dopingowych jak obecnie?
- Odpowiedź jest prosta. Przecież testosteron i jego pochodne już wtedy istniały w polskich aptekach. I z pewnością nikt nie miałby trudności, gdyby chciał dostać receptę na te środki, bo wtedy jeszcze testosteron uważano przede wszystkim za lekarstwo, a nie za środek dopingowy. Rzecz w tym, że myśmy w ogóle nie brali takiej ewentualności pod uwagę, bo była to epoka prawdziwego sportu, a nie sztucznego rozrostu mięśni. Rozumiem, że dzisiaj jest po prostu presja na „branie”, bo ci, którzy nie biorą, nie mają szans na „pudło”. Za moich czasów wszyscy mieli równe szanse.
- A nie uważa Pan, że zmiany w samym treningu, odżywianiu się, odnowie biologicznej i wspomaganiu wpłynęły w zasadniczy sposób na lepsze rezultaty?
- To mnie nie przekonuje, bo nie wiem, czy szybki skok z 70 kg do 100 kg, oznacza rezultat tych nowości, czy raczej koksu. Dzisiaj rekordów wcale nie bije ten, kto stosuje nowoczesne metody treningu, tylko ten, kto ma organizm podatny na środki dopingowe. W każdym razie bardziej podatny niż jego przeciwnik. Zresztą podobnie – a może nawet jeszcze gorzej – jest i w innych dyscyplinach sportu.
- Co więc, zdaniem Pana, zmieniło się na lepsze?
- Suplementacja. Gdybyśmy mieli wtedy takie witaminy i odżywki, jakie są obecnie, na pewno byśmy z nich korzystali, bo są one naturalnymi środkami uzupełniającymi dietę. Bez wątpienia pozwalają na szybszą regenerację organizmu, dostarczają niezbędnych składników, uzupełniają niektóre posiłki.
- W bezkoksowej epoce lat 60-tych należał Pan do najwszechstronniejszych sportowców w Polsce, a nawet w Europie. Proszę przypomnieć, jakie dyscypliny Pan uprawiał.
- Rzut młotem, rzut dyskiem, szermierkę, pływanie, ciężary, kulturystykę, wielobój atletyczny, tenis.
- To akurat konkurencje, w których odnosił Pan największe sukcesy. Reprezentował Pan nawet Polskę na kulturystycznych mistrzostwach świata w Wiedniu...
-To zdarzyło się w roku 1959 w Wiedniu. Zwyciężył wtedy Amerykanin Tommy Kono. Ja zostałem sklasyfikowany na X miejscu w świecie i na V w Europie.
- W tamtej epoce było to największe osiągnięcie reprezentanta Polski w kulturystyce. Ale Pan czuł się wtedy chyba bardziej ciężarowcem niż kulturystą?
- Owszem, trzykrotnie zdobywałem medal brązowy na mistrzostwach Polski w podnoszeniu ciężarów.
- A najlepsze wyniki?
- W wyciskaniu klasycznym 137,5; w rwaniu 130 i w podrzucie 162,5 kg.
- A wszystko to na wspomnianym już schabowym?
- O anabolikach nie mieliśmy nawet pojęcia. Wówczas samą proteinę w proszku uważało się za cudowny środek na przyrost siły, więc gdy ktoś dostał puszkę od znajomych z Ameryki, wszyscy myśleli, że to jest tak, jakby dostał złoty medal. Dla szerokiej rzeszy sportowców pozostawał tylko schabowy.
- Mimo wszystko natura wyposażyła Pana w szczególne predyspozycje do wygrywania na wielu polach. W czym był Pan nie pokonany najdłużej?
- Chyba w wieloboju atletycznym. Z czasem wystartował w tej konkurencji Władek Komar i zdobył większą ilość punktów.
- Proszę przypomnieć, co wchodziło w skład wieloboju.
Bieg na 60 lub 100 metrów, pięcioskok obunóż z miejsca, rzut kulą oburącz przez głowę do tyłu, rwanie i podrzut sztangi oraz 50 lub 100 metrów pływania stylem dowolnym.
- A kto był lepszy w konkurencji pięcioskoku: lekkoatleci czy ciężarowcy?
- Zdecydowanie ciężarowcy. Nikt nie dorównał Baszanowskiemu czy Smalcerzowi. Silne i sprężyste nogi grają zresztą decydującą rolę niemal we wszystkich konkurencjach siłowych, dlatego właśnie ciężarowcy mieli mnóstwo wieloskoków w swoim programie treningowym.
- W tamtym czasie czołowymi młociarzami w Europie byli dwaj mistrzowie Polski, Rut i Ciepły. Jakie szanse miał Przemysław Kwiatkowski?
W roku 1961 byłem trzeci z wynikiem 57,77 m, a w następnym roku czwarty, mimo że miałem już lepszy wynik, bo 59,96 m.
- Od czego w ogóle zaczynał Pan na sportowym podwórku?
- Tak jak większość, od kopania piłki. Potem, już w wieku 13 lat, pojechałem na obóz młodzieżowy i próbowałem tam rzucać dyskiem, skakać w dal oraz pływać. Urodziłem się w 1935 roku, w dziesięć lat później skończyła się wojna a na warszawskiej Pradze, skąd pochodzę, między ulicą Grochowską a Waszyngtona były głębokie leje po bombach. W te leje wdarła się woda podskórna i tam uczyłem się pływać. To był wtedy najtańszy sport, bo nie wymagał zakupu żadnego sprzętu. Zresztą sprzętu prawie nie było. Miałem drewnianą, przedwojenną rakietę do tenisa. Gdy pękły w niej struny, nie było gdzie zreperować.
- Pamięta Pan swoje pierwsze wyniki sportowe?
- W wieku 16 lat, jako uczeń gimnazjum, skakałem w dal 5,80, zaś na 400 metrów miałem 48 sekund. Gdy zacząłem studia na Akademii Wychowania Fizycznego, ważyłem 70 kg przy wzroście 174 cm. Gdy studia ukończyłem, ważyłem już 90 kg. Właśnie dzięki ćwiczeniom siłowym miałem taki przyrost mięśni. A ponieważ było to w 1955 roku, więc nie można podejrzewać mnie o nielegalne wspomaganie, bo ono nie istniało.
- Ze sportem wyczynowym skończył Pan dość wcześnie. Dlaczego tak się stało?
- To prawda. Mój ostatni start w kulturystyce przypadł na rok 1968. Miałem wtedy 33 lata, brakowało mi na wszystko czasu, bo byłem trenerem ciężarów i lekkoatletyki. Ale w sporcie w ogóle, czas występów przedłużyłem sobie jeszcze o 5 lat. Startowałem w 1973 roku w maratonie pływackim na Zalewie Zegrzyńskim i dobiłem do brzegu jako trzeci.
- Kto był głównym przeciwnikiem na zawodach kulturystycznych?
- Przede wszystkim Jan Włodarek. Jeżeli chodzi o sylwetkę, to lepsi byli bracia Krydzyńscy, ale nie mieli oni tak dobrego przygotowania siłowego, więc można było ich pokonać. Wtedy punktowało się nie tylko sylwetkę, ale również siłę i sprawność, dzięki czemu zwycięzca był dla publiczności bardziej wiarygodny niż obecnie, kiedy to dostaje się punkty tylko za proporcje.
- Pracował Pan w kilku klubach jako trener. Czy była z tego duża satysfakcja?
- Na pewno tak, ale tylko do czasu, kiedy w grę nie wchodziły jeszcze anaboliki. Mój zespół z warszawskiego „Lotnika” długo nie dał się pokonać na drużynowych zawodach w podnoszeniu ciężarów. W końcu ulegliśmy wysoko pewnej drużynie, z którą pół roku przedtem wysoko wygraliśmy. Zrozumiałem wtedy, że oto skończył się prawdziwy sport, a zaczął się sport pigułkowy. Oczywiście podziwiam niesamowite wyniki aktualnych sportowców, ale jednocześnie mam świadomość, że te wyniki są sztuczne. Wprawdzie nie wszystkich łapie się na dopingu, ale to tylko dlatego, że ci złapani mieli pecha, bo i tak wiadomo, że biorą wszyscy.
- Pańscy koledzy opowiadają między sobą anegdoty o reżimie, w jakim wychował Pan synów. Na czym ten reżim miał polegać?
- Tak naprawdę to na bardzo wczesnym wstawaniu. Organizowałem dla nich treningi tenisowe o 7 rano i o 7 wieczorem. A ponieważ starałem się traktować poważnie swoją funkcję ojca-trenera, toteż uznałem, że muszę przejść na wczesną emeryturę, aby sprostać zadaniu, jakiego się podjąłem. I tak w roku 1988, w WKS Legia doszedłem do stopnia podpułkownika, przestałem pracować, a zacząłem ćwiczyć synów.
- Miał Pan jakieś poważne osiągnięcia na tej rodzinnej ścieżce sportowej?
- Jak najbardziej! Bartek zdobył najpierw mistrzostwo Polski juniorów, a w ogóle w czasie juniorskiej kariery wygrał 41 turniejów. Młodszy, Maciek, był kilkakrotnym mistrzem Warszawy. Nic więcej nie udało się zrobić, bo to kosztuje. Jak obliczyłem, trzeba było inwestować rocznie 20 tysięcy dolarów, jeździć z chłopakami na turnieje międzynarodowe, aby zdobywali punkty. Niestety, nie było ani pieniędzy, ani sponsorów. Postawiliśmy na wszechstronność. Synowie jeżdżą na nartach, na łyżwach, dobrze pływają, grają nadal w tenisa, Bartek skończył AWF, a Maciek SGH...
- A Pan?
Jestem teraz nauczycielem tenisa w warszawskim klubie AZS. W wieku 62 lat zdobyłem uprawnienia instruktora pod batutą doktora Adama Królaka, który przyjął staruszka na kurs. Sztangą ćwiczę u siebie w domu, ale raczej ostrożnie, aby nie złapać kontuzji.
- Czy zatem może Pan dzisiaj powiedzieć, że młodzieńcze marzenia o sukcesach w sporcie spełniły się w stu procentach?
- Te marzenia nadal się spełniają. Wyjeżdżam co roku w Alpy na narty. O czymś takim marzyłem jeszcze jako młody chłopak. Właśnie wybieram się teraz do Cortiny d'Ampezzo. A kondycyjnie przygotowuję się w ten sposób, że codziennie jeżdżę na rowerze, aby później nie dostać zadyszki podczas zjazdów.
Rozmawiał: Mirosław Prandota
Zobacz art. "Przemysław Kwiatkowski lekkoatleta, ciężarowiec i kulturysta ", jest w dz. sylwetki.
Rej.848./WYWIADY – 36/2017.02.19/JWIP.PL
Aktualizacja 2017.06.05, godz 21.30
|